środa, 25 stycznia 2012

Come on Lleyton!

Lleyton Hewitt jest jednym z moich ulubionych tenisistów. Darzę Australijczyka dużą sympatią, sama nie wiem dlaczego. Z tego powodu też, po jego porażce z Novakiem Djokovicem (który również do grona ulubionych należy) w Australian Open czułam lekki smutek. Oczywiście ktoś powie, że jestem naiwna jeśli liczyłam na wyeliminowanie lidera światowego rankingu, przez grającego z „dziką kartą” Lleytona. Jednak mimo wszystko chciałam, aby niesiony dopingiem „własnej” publiczności Hewitt sprawił niespodziankę, a w zasadzie sensację, pokonując Novaka. Przecież nie takie rzeczy już w tenisie się zdarzały.

Prawdę mówiąc, sama gra w meczu, którego stawką był ćwierćfinał AO, był dla Lleytona dużym sukcesem. Wcześniej, w drugiej rundzie turnieju, spotkał się na korcie z Andy Roddickiem. Faworyt był tylko jeden. Z Amerykaninem Hewitt nie wygrał przecież od 2005 roku. Jednak przy stanie 2-1 w setach dla Australijczyka, Roddick z powodu kontuzji wycofał się z turnieju. I ku uciesze publiczności (oraz mojej) Lleyton mógł grać dalej. Pokonał Milosa Raonica, by następnie zagrać przeciwko najlepszej „rakiecie” męskiego tenisa. W tym spotkaniu udało mu się wygrać tylko, a w zasadzie aż jednego seta – jak dotąd jest to jedyny set przegrany przez Novaka w tegorocznym Australian Open. Nie „dokonał” tego nawet numer pięć rankingu ATP – David Ferrer, z którym Serb wygrał ćwierćfinał. W związku z tym występ Hewitta uznaję za całkiem udany. Mam również nadzieję, że Lleyton na tym nie poprzestanie i jeszcze nie raz usłyszymy jego słynne „Come on”!

AUTOR: RealAnia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz