poniedziałek, 16 września 2013

Australian Fanatics a Davis Cup po Polsku

Na co dzień jak większość kibiców śledzę poszczególne rozgrywki sportowe sprzed ekranu telewizora. Jednak nie jestem wyłącznie „kibicem kanapowym”, wręcz przeciwnie! Jeśli mam możliwość to biorę udział w wydarzeniach sportowych czynnie w roli widza na trybunach. W swoim życiu byłam już na meczach piłki nożnej, zarówno podczas Euro 2012, jak i niedawnego spotkania Polski z Lichtensteinem, podczas którego miało miejsce pożegnanie Jerzego Dudka. Obserwowałam z trybun treningi reprezentacji Włoch, Holandii i Brazylii. Śledziłam zmagania kolarzy w Tour de Pologne. Kibicowałam naszym siatkarzom w starciach z Brazylią w ramach Ligi Światowej, a polskim szczypiornistom w meczu eliminacji MŚ przeciwko Litwie. Teraz do tej listy mogę już dopisać kolejny punkt, a mianowicie: tenis, gdyż byłam w Warszawie na Torwarze na meczach Pucharu Davisa.

Było to niewątpliwie historyczne wydarzenie, gdyż reprezentacja Polski tak blisko Grupy Światowej Pucharu Davisa nigdy nie była. Dla kibiców nie lada gratką była możliwość zobaczenia najlepszych polskich tenisistów - Jerzego Janowicza, (choć nie grał z powodu kontuzji to był obecny na meczach), Łukasza Kubota, Michała Przysiężnego oraz deblistów Mariusza Fyrstenberga i Marcina Matkowskiego. Dla mnie jednak (wybaczcie brak patriotyzmu) głównym bohaterem, dla którego wybrałam się do stolicy był Lleyton Hewitt.

Australijczyk jest jednym z moich ulubionych tenisistów. Darzę go dużą sympatią, więc gdy tylko dotarła do mnie informacja, że to właśnie Australia będzie rywalem Polski w decydującym pojedynku o awans do Grupy Światowej Pucharu Davisa, a mecze odbędą się w naszym kraju z dużą niecierpliwością czekałam najpierw na sprzedaż biletów, a później na rozpoczęcie turnieju. Takiej okazji nie mogłam po prostu przegapić. Niecodziennie ma się przecież szansę zobaczyć na własne oczy gwiazdę światowego tenisa, byłego lidera rankingu ATP, triumfatora turniejów wielkoszlemowych.

Niestety organizatorzy nie przewidzieli sesji autografowej z reprezentantami Australii, a te z udziałem naszych zawodników były zbyt krótkie, więc wszystkim chętnym kibicom podpisów nie udało się zdobyć. Jednak dla mnie już sama obecność tenisistów w hali, a w szczególności Hewitta była niezwykłym wydarzeniem. Mogłam podziwiać Lleytona w akcji, zobaczyłam jego zwycięski mecz i usłyszałam słynne „Come on!” na które tak czekałam. I choć żałuję, że Hewitt nie zagrał także w meczu deblowym, jak pierwotnie zakładano, to bez wahania mogę stwierdzić, że warto było do Warszawy pojechać.

O samych meczach nie będę Wam opowiadać, gdyż każdy zainteresowany mógł śledzić je w telewizji. Warto natomiast wspomnieć o kibicach. Mówi się, że australijscy kibice tenisa są najlepsi na świecie. Po tym, co zobaczyłam na Torwarze nie pozostaje mi nic innego jak tylko zgodzić się z tym stwierdzeniem. Gdy fani Hewitta i spółki ubrani w żółto-zielone barwy, z umalowanymi twarzami, perukami i z flagami zaczynali dopingować swoją reprezentację chciało się tylko zamilknąć i słuchać. Patrzyłam na nich z ogromnym zafascynowaniem. Gama ich przyśpiewek była imponująca (niestety ich akcent nie pozwolił na rozszyfrowanie wszystkich z nich), a ich dobór czasowy wręcz idealny. Oprócz znanych „Let's go Aussie, let's go!” i „Come on Lleyton, come on!”, na stołecznym Torwarze można było usłyszeć słowa piosenek: po udanym zagraniu „Uuuu I like it”, przy znacznym prowadzeniu Australii w danym gemie, gdy polscy tenisiści wygrali pierwszą piłkę sarkastyczne „Don't hurt me, no more”, zaś gdy w deblu przegrywali w setach 1-2 Australian Fanatics nie mieli wątpliwości, że to nie koniec emocji głośno krzycząc, co chwila „Five sets!”. Co tu dużo mówić, ci kibice zasłużyli na miano najlepszych na świecie.

Z kolei my Polacy musimy się jeszcze dużo od nich nauczyć. Niektórzy nasi kibice przelali „kulturę” z boisk piłkarskich na kort tenisowy. Widać było, że pierwszy raz w życiu nie tylko na żywo oglądają rozgrywki tenisa. Krzykiem przeszkadzali zawodnikom serwować, co było przyczyną wielokrotnego upominania przez sędziego głównego. Nie wszystkie okrzyki były także „godne” tych rozgrywek. Również organizatorzy się nie popisali. Ich poczynania krótko skitował jeden z australijskich przedstawicieli: „Pierwszy raz w życiu widzę, żeby serwowano popcorn na turnieju tenisowym”.

Mimo tych kilku nieporozumień mile wspominam udział w meczach Pucharu Davisa. Jednocześnie mam nadzieję, że nie był to ostatni turniej tenisowy, który miałam okazję śledzić z wysokości trybun.

Na koniec mogę Wam zdradzić jeszcze pewną ciekawostkę. Otóż Australijczycy przez pierwsze dni jedli posiłki z australijskiej kuchni, ale później ich menu było złożone z polskich potraw. Sam kucharz zdradził mi, że nasza rodzime potrawy im zasmakowały. :)

Źródło zdjęć: własne

AUTOR: RealAnia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz